Problemy warsztatu naukowego

Etyka wspólnych artykułów

Gyula Katona

"Proszę państwa, tajemnice wspólnych artykułów są tajemnicami alkowy" - zwykł mawiać mój profesor, niestety od wielu już lat nieżyjący wybitny matematyk, Pál Turán. Faktycznie, kiedy pod tytułem artykułu widnieje kilka nazwisk, może to oznaczać bardzo wiele. Najrzadziej zdarza się, że biorą oni jednakowy udział w każdej fazie przygotowywania artykułu. Nie wypada ujawniać szczegółów jakiś konkretnych artykułów. Natomiast o faktycznych "tajemnicach alkowy", o seksie, pisze się jednak bardzo wiele, tak ogólnie. Na ten temat powstają teorie i książki. Moim zdaniem o tajemnicach wspólnych artykułów też należy rozmawiać, dyskutować. Na temat obyczajów miłosnych jest wiele rozmaitych opinii. Pomimo dyskusji, teorii, świętych ksiąg, każdy robi to inaczej. Natomiast opinie ewoluują, ścierają się, docierają do świadomości i polaryzują się. Ludzie przynajmniej mogą wytłumaczyć, dlaczego robią to, co robią. Kształtuje się, czym jest to, co większość ludzi uważa za niedozwolone. Myślę, że to samo dotyczy wspólnych publikacji.

Jesienią 1987 roku zainicjowałem dyskusję na ten temat w Instytucie Badań Matematycznych. Wygłosiłem krótkie wprowadzenie do dyskusji, potem koledzy mówili o swoich przemyśleniach. Chciałbym to teraz opisać. Wypowiedzi kolegów cytuję bez nazwisk, ponieważ a/ wszystkich musiał bym zapytać, czy zgadzają się na opublikowanie ich wypowiedzi, b/ z braku dokładnego protokołu nikt nie będzie wiedział, co dokładnie powiedział, c/ na koniec, pisząc to, jestem w stosunku do nich w zbyt uprzywilejowanej sytuacji - ja mam możliwość wypowiedzenia ostatniego słowa. Jeśli nie podam ich nazwisk, być może problemy te nie będą tak ważkie.

_ _ _

Zanim przejdę do szczegółów, proszę pozwolić mi wspomnieć jedną z wypowiedzi: A.A.: Ważny jest nie autor lecz czytelnik. Nauce jest wszystko jedno, kto napisał artykuł. Celem artykułu jest to, by wyniki były czytelne i inspirowały do dalszej pracy. Być może nie jest aż tak ważne, kim są autorzy.

Nauce jest ostatecznie wszystko jedno, kto udowodnił to czy tamto twierdzenie. Ale nie jest wszystko jedno autorom! Jeśli artykuły publikowane byłyby bez nazwiska autora, to większa ich część w ogóle by się nie ukazała. Najważniejszą siłą napędową nauki jest żądza sławy, próżność. Nie tylko w samoocenie ważne są osiągnięcia. W zdobywaniu pozycji, ustalaniu pensji i premii odgrywa coraz większą rolę ilości artykułów. Jeśli ktoś zostaje autorem wielu artykułów stosując nieuczciwe metody, może zyskać pozycję lepszego naukowca; jest to więc kosztem nas wszystkich. Wiadome jest powszechnie, że liczba wspólnych artykułów rośnie. Natomiast: B.B.: Ilość prac wspólnych nie wzrasta. Po prostu warto pisać wspólne artykuły, bowiem liczą się one jako osobne artykuły dla każdego autora (chociaż są miejsca, gdzie nie, ale branie pod uwagę artykułów fragmentarycznych stwarza inne trudne problemy).

W tej opinii jest wiele prawdy. Z mojego doświadczenia wynika, że faktycznie naukowcy coraz częściej pracują wspólnie. Koszty podróży są relatywnie coraz niższe, jest organizowanych coraz więcej konferencji, dlatego opracowujący ten sam temat naukowcy spotykają się częściej. Mają coraz więcej okazji do wspólnej pracy. Również upowszechnienie się użycia telefonu wspomaga ten proces. (No, oczywiście nie u nas w kraju!)
Jak powstają wspólne prace? Mogą oczywiście powstawać jako rezultat wspólnej pracy. I tu można wyodrębnić zasadniczo różne sytuacje. Obok wspólnej pracy równorzędnych partnerów istnieje relacja nauczyciel - uczeń, i jeszcze bardziej subtelnej natury sytuacja, kiedy jeden partner płaci drugiemu (oczywiście nie z własnej kieszeni). Zdarza się często, że po osiągnięciu wyniku dowiadują się, że jednocześnie ktoś inny również doszedł do tego samego wyniku. Postanawiają wtedy, że wspólnie to opublikują. W końcu zdarza się, że ktoś (np. redaktor naukowy) poprawia artykuł przed ukazaniem się i ostatecznie wspólnie piszą końcową wersję. Ale jestem pewien, że zdarzają się także inne, nie wymienione tu przypadki, o których zapomnieliśmy.

_ _ _

Nauczyciel i uczeń pracują razem. To też naprawdę jest subtelna relacja! Z góry asymetryczna. W sytuacji podstawowej nauczyciel zadaje problem, daje pomysły, szczegóły zaś opracowuje uczeń. Często kwestią zasadniczą jest znalezienie odpowiedniego problemu, wyznaczenie właściwej drogi. Reszta jest tylko pracą rutynową. Kiedy indziej natomiast kwestią zasadniczą jest rozwiązanie problemu, przeprowadzenie dowodu. A więc tylko w konkretnym przypadku jest do rozstrzygnięcia, w jakiej mierze udział w pracy wziął profesor i student.
Może się tu też wyłonić wiele innych problemów. Mam spore osobiste doświadczenie, zarówno jeśli chodzi o jedną jak i drugą stronę. Właściwie nauczyciel może z góry zadecydować, czy chce być współautorem, czy nie. Bowiem to on z góry ustala, korzystając ze swej pozycji, ile może wykonać pracy, ile uważa za niezbędne do współautorstwa, nawet jej poziom ustala on sam. Natomiast inny nauczyciel "wstrzymuje się", nie chce osiągać wyników w zakresie należącym do ucznia, ponieważ czuje, że zniweczy szanse młodego człowieka, jeśli artykuł będzie wspólny. Proszę sobie jednak wyobrazić jego uczucia, jeśli ktoś inny, "dorosły" kolega dołoży się, "pomoże" szybko uczniowi i to on będzie współautorem.
Być może, że ten nauczyciel ma rację, który z góry określa się jako współautor, w przeciwnym razie bowiem dużo jego energii i pracy "przepadnie", to znaczy nie ukaże się w formie własnej publikacji. Przecież wyszukiwanie problemów, poprawianie artykułu ucznia pochłania dużo energii nawet wtedy, gdy nie uczynił on nic w kwestii właściwego nowego wyniku. W każdym razie chciałbym zwrócić uwagę początkujących kolegów na to, żeby w swych artykułach przynajmniej podziękowali swoim nauczycielom, którzy pomagali (a nie są współautorami). Ja sam mam wyrzuty z tego powodu: swego czasu nie podziękowałem należycie Pálowi Erdősowi, Alfrédowi Rényiemu i Pálowi Turánowi. W młodym wieku człowiek jest skłonny przypisać wszystko własnemu geniuszowi.
Chciałbym zwrócić uwagę na pewną, nie całkiem wiążącą się z tym, sprzeczność. Jeśli ktoś dostrzeże jakąś ważną i ciekawą zależność, ale nie potrafi jej udowodnić, niech opublikuje ją jako hipotezę. W literaturze powoli upowszechnia się określenie hipoteza Y-ka. Później, po wielu, wielu latach Z to rozwiąże, udowodni tę hipotezę. Od tego momentu hipoteza Y-ka przestanie istnieć i powstanie twierdzenie Z-ta. Nazwisko Y-ka zyskało tymczasowo zasłużoną chwałę, potem nagle całkowicie zniknęło.

W matematyce mniej nauczycieli zwykło występować jako współautorzy niż - jak słyszałem - w innych dziedzinach nauki. A w naszym kraju nawet jeszcze rzadziej niż wskazuje średnia międzynarodowa. Być może przyczyną tego jest to, że w ocenie matematyka dużą rolę odgrywa ilość i poziom jego uczniów. Wbrew temu jest problematyczne, w przypadku jakiej właściwej granicy, jakiej ilości pracy nauczyciel ma być współautorem.

C.C.: Początkujący cieszy się, kiedy pod artykułem, obok jego nazwiska figuruje nazwisko Wielkiego Człowieka.
D.D.: Tak, i w ten sposób łatwiejsze są do "sprzedania" także słabe artykuły.

No tak. Wspólna praca równorzędnych partnerów. Wydaje się to najbardziej bezproblemowe. Ale w rzeczywistości tak nie jest. Wyobraźmy sobie, że obaj postanowili pracować wspólnie nad rozwiązaniem pewnego problemu. Dużo rozmawiają, spędzają wiele czasu nad sprawą, ale rozwiązania jakoś nie widać. Aż pewnego dnia jeden z nich znajduje dowód. I co w takim wypadku jest właściwe? Czy to on ma napisać artykuł, czy wspólnie? Taka "skrajna" sytuacja zdarza się często; natomiast w każdej wspólnej pracy niejednakowa jest indywidualna wydajność autorów, tak w każdym razie odczuwają to biorący w niej udział. Może właściwym byłoby, aby w artykule zaznaczyć, kto jaką część wykonał, kto jest odpowiedzialny za pomysł. Nie ma natomiast takiej tradycji.

E.E.: Istnieje ogromna różnica pomiędzy okazjonalną i regularną wspólną pracą. Przecież w jednym artykule jeden, a w innym drugi robi więcej. W ciągu dłuższego czasu to się wyrówna.

Faktycznie, jest wtedy większa na to szansa. Jednak zależnie od zdolności i charakteru biorących udział mogą się także rozwinąć trwale niezrównoważone kontakty. Na koniec pewna historyjka dotycząca tematu. Kató Rényi i Gábor Halász rozmawiali o matematyce podczas lotu samolotem. W trakcie rozmowy Kató Rényi przyszła do głowy pewna myśl, udało się jej coś rozwiązać. Zaproponowała napisanie wspólnego artykułu, na co nie zgodził się Halász mówiąc, że nie było w tym żadnego jego udziału. Ale - powiedziała Kató Rényi - bez twojej obecności nie przyszłaby mi do głowy ta myśl. W porządku - odpowiedział Halász - ale w takim razie umieśćmy też pilota, bo jego współpraca też była potrzebna. Nie było z tego wspólnego artykułu.

Opłacony współautor. Podtytuł brzmi strasznie. Nie słyszałem o takim przypadku w gronie matematyków, a nawet nie umiem sobie wyobrazić, by ktoś z własnej kieszeni płacił za to, aby wzięto go na współautora. Ale może tak będzie w przyszłości? Zwykle jest tak, że wybitnego matematyka węgierskiego na rok zaprasza do siebie mniej wybitny amerykański matematyk. Musi on też prowadzić zajęcia, formalnie za to dostaje pensję, ale najczęściej celem jest wspólna praca. Ta wspólna praca często jest podzielona równomiernie, ale często nie. I kto wtedy jest na tyle odważny lub raczej ma czelność powiedzieć, że to zrobiłem ja sam, kiedy człowiek jest tak bardzo zobowiązany. W moich doświadczeniach zdarzyło się wiele różnych rzeczy. Była osoba zapraszająca mnie, która bardzo dbała o to, abyśmy mieli jednakowy wkład we wspólne artykuły. W innym przypadku natomiast zostawiłem w rękopisie u mojego przyszłego współautora gotowe, całkowicie przeze mnie osiągnięte wyniki. On latami "siedział" na nich, bo wstydził się, że sam nic w nich nie zrobił, ale też nie umiał zrezygnować ze współautorstwa. W końcu artykuł ukazał się w formie pierwotnej.
Obcokrajowiec W zaprosił Węgra X. Napisali nawet wspólny artykuł. Później W żalił się mi: - Ten wspólny artykuł całkowicie sam napisał X. Ja nie zrobiłem w nim nic. Ale on to wszędzie rozgłasza. To jest właściwie tak, jakby to nie był wspólny artykuł, a być może nawet jeszcze gorzej. - No, i kogo mamy teraz potępić? W czy X ?
Ale może też zdarzyć się podobna sytuacja do tej z zaproszeniem zagranicę tutaj w kraju. Wpływowy człowiek z przedsiębiorstwa przemysłowego np. płaci tytułem pół etatu lepszemu od siebie naukowcowi. W ramach tego pracują wspólnie nad jakąś pracą adaptacyjną. Ta sytuacja i problemy są bardzo podobne do tych z poprzedniego przypadku.

F.F.: Chciałbym zwrócić uwagę na to, że w obu tych przypadkach jest mowa o dodatkowych zjawiskach negatywnych ewentualnie pozytywnej sprawy. Bowiem ten, kto otrzymuje pieniądze, w obu przypadkach dobrze na tym wychodzi finansowo. Poza tym w pierwszym przypadku podróż poszerza jego wiedzę i horyzonty, podczas gdy w drugim przypadku współpraca ta kieruje uwagę badacza-teoretyka na zastosowania matematyki, co może być pożyteczne zarówno dla niego jak i dla społeczeństwa.

Straszliwe wieści słyszymy natomiast z dziedzin innych nauk. W wielu miejscach nazwisko szefa automatycznie trafia do artykułu (na dodatek nawet nie na miejsce według alfabetu lecz na pierwsze), mimo że czasami on nawet nie wie, co jest w pracy, "przecież to on załatwił pieniądze". Na szczęście w matematyce jest to zupełnie nieznane, ale wszędzie trzeba to potępiać, chociażby dlatego, żeby nie stało się modne i u nas.

Późniejsze przystąpienie do spółki. Sytuacja podstawowa jest następująca. U opisuje swoje rezultaty, rozsyła preprinty i nagle słyszy gdzieś, że do tego samego rezultatu doszedł także ktoś inny, ale jeszcze tego nie opublikował. W drodze korespondencji postanowił, że razem napiszą artykuł. To jest czysta sprawa. Problemem zwykł bywać jedynie wtedy, gdy jest podejrzenie, że jeden z autorów tylko stwierdza, iż osiągnął ten rezultat. Jest to problem nierozwiązalny.

Podobny przypadek. Postawiony przez profesora problem jeden ze studentów rozwiązał po kilku tygodniach, omówił na seminarium. Na końcu jeden ze słuchaczy zaznaczył, że on też tego dokonał. Wspólnie napisali artykuł. Co można w takim przypadku zrobić? Tylko zaufać.
Późniejsze włączenie się. Załóżmy, że artykuł jest do przyjęcia, redaktor naukowy jest mądrzejszy, wie o temacie więcej niż autor. Jeśli chce być współautorem, to sprawa jest prosta. Skraca dowód, łączy z innymi rezultatami, zręcznie uogólnia wynik. Proponuje rzeczywistemu autorowi wspólne opisanie problemu. Ten cieszy się nawet, bowiem jego współautorem jest uczony o dobrym nazwisku, a artykuł stał się istotnie lepszy. Na szczęście nie zdarza się to zbyt często, ale znam takie przypadki, a niebezpieczeństwo (?) jest duże.

G.G.: Może trzeba zabronić, by redaktor naukowy był współautorem, miałby natomiast prawo dodać uzupełnienia do artykułu i one ukazałyby się po artykule.
H.H.: Co się zdarzy wtedy, gdy redaktor naukowy znajdzie zasadniczo krótszy dowód? Przecież w przypadku wspólnej publikacji żaden rezultat rzeczywistego autora nie będzie już odgrywał roli w artykule.

Trudne pytania. Ale niech mi wolno będzie opowiedzieć moje własne przeżycie. Odkryłem pewne twierdzenie, z którym nie wiedziałem za bardzo, co począć. Pomyślałem, że może dobrze byłoby, by było gdzieś opisane, ale dowód był zbyt prosty, dlatego wstydziłem się to opisać. Pozostało więc w moim zeszycie. I wtedy otrzymałem jakiś artykuł do zrecenzowania, w którym znajdował się szczególny przypadek wspomnianego wyżej twierdzenia. Taki szczególny przypadek, który już wcześniej ktoś inny opublikował. Na moją propozycję, we wspólnym artykule opublikowaliśmy mój bardziej ogólny rezultat. Ze współautorem już się nie wstydziłem.

_ _ _

Reasumując, mogę zaproponować tylko jedną rzecz. Otwartość. Ale nie dlatego, że teraz jest taka moda. Piszmy w artykule jak najwięcej szczegółów o indywidualnym wkładzie autorów w pracę, dziękujmy za wszystko, wspominajmy, od kogo pochodzi problem i od kogo my usłyszeliśmy. Tym zbliżamy się do sprawiedliwości i zmniejszamy niebezpieczeństwo obrazy. Być może czytelnik chętniej by zajrzał do "sypialni" konkretnych artykułów konkretnych osób, ale może ta "teoretyczna" gonitwa myśli nie zanudziła go zbytnio.

Gyula Katona
(z węgierskiego tłum. Małgorzata Stós)

[Artykuł ukazał się w Magyar Tudomány 96 (34) (1989), 44-47.
G.O.H. Katona jest obecnie dyrektorem Instytutu Matematycznego Węgierskiej Akademii Nauk.]